Andriej Diakow „Za horyzont”
Koniec trylogii. Diakow zrobił iście epicką jazdę przez całą Rosję, ale chyba przypadkowo, sam zleciał na samym początku.
Akcja powieści dzieje się w Rosji. W Petersburgu znów ma wybuchnąć wojna, więc Taran wraz z ekipą, jedzie do Władywostoku by zniszczyć promieniowanie.
Wsiadają w swój pojazd i jadą… Jadą, jadą, jadą i jadą, biorąc przy okazji udział w coraz to ciekawszych przygodach. Tylko chwila! Mamy mały problem. Ta fabuła jest idiotyczna. Dobrze, pomijam kwestię paliwa, żywności i tym podobnych. Nagle w całym postapokaliptycznym świecie można sobie bez przeszkód chodzić wszędzie gdzie się chce. Bo jak wyjaśnić fakt, że jakiś gość z Uralu goni naszą kochaną ekipę, pieszo (!!!) przez pół Rosji. Potem dziwnym zrządzeniem losu porywa go jakiś skrzydlaty mutant i zamiast od razu go rozszarpać, leci z nim aż do Władywostoku.
Te dziwactwa sprawiły, że łapałem się za głowę, gdyż co by nie mówić, to jest właśnie największy problem „Za horyzont”.
Na dodatek autor, ponownie, stworzył ten idiotyczny system śmierci bohaterów. Innym minusem jest to, że Diakow napisał to tak jakoś miałko, niewyraźnie, że aż nie chciało mi się czytać.
Pod sam koniec, już tak na dobicie, autor totalnie popuścił wodze fantazji. Stworzył ryboludzi, którzy nie byli mutantami, a genetycznie modyfikowanymi delfinami (!!!!).
Żeby nie było tragicznie, udało mi się znaleźć mały plus, mianowicie lekkie nawiązanie do „Mrówańczy”, która jak wiecie oceniłem wysoko.
Ja wiem, że to może być chaotyczna, mająca mało faktów recenzja i wielu osobom się nie spodoba, ale musiałem to tak napisać. Autor podobno pisze kolejną część, pt. „Do domu” i przyznam, że już się boję… Nie polecam.