Ben Aaronovitch „Rzeki Londynu”
Kiedy mój brat zobaczył okładkę powiedział; „Czytasz horror o wampirach?”
„O wampirach?”- Zapytałam- „A dlaczego?”
„No wiesz, Rzeki Londynu, krew, te sprawy…”
Cóż, wampiry były, ale w ilościach niewielkich. Za to angielski klimat? Dostrzegalny na każdej stronie.
Sprawa przedstawia się z pozoru prosto, bo są tak oto Peter Grant i Lesley May co to zaraz dostaną przydział do konkretnych wydziałów policji w Londynie. Zaraz przed tym wiekopomnym wydarzeniem dochodzi jednak do pewnego niesympatycznego incydentu, który ściśle wiążę się z późniejszym spotkaniem istoty ze świata należącego do mało materialnej sfery, a następnie wyżej wymieniona dwójka, już na całego, zaczyna swoją podróż w tematykę magii, bóstw, dawnych (choć bez przesady) wierzeń i… Sztuki. Zła moc przybiera niesamowitą, brutalną formę, a kryminalna zagadka z ciągłymi, totalnie niespodziewanymi zwrotami akcji, tworzy opowieść z gatunku urban fantasy, która pozostawia w głowie szalone obrazy.
To taki Uczeń Czarnoksiężnika połączony z Panną Marple. Jeśli nie uważasz możesz się pogubić, bo jest uroczo chaotycznie. Wszystko spójne i logiczne, ale ma się poczucie bałaganu. Co ciekawe w tym bałaganie jest metoda, bo to dla fabuły bardziej plus niż minus. Akcja się kręci i zapętla, by stopniowo przybliżać nam zupełnie abstrakcyjne i zaskakujące rozwiązanie.
Rzeki Londynu pełne są też sprzeczności. Humor bywa nieoczywisty; z tych delikatnie sarkastycznych, niby nie śmiesznych, ale jednak zabawnych; czyli nie śmiejesz się do rozpuku, a uśmiechasz półgębkiem.
Na początku książka wydawała się lekka i tak sobie myślałam, że będzie prosta. Ale nie, nie była. Aaronovitch potrafi uderzyć w Czytelnika znienacka, takim przeszywającym, inteligentnym i na przykład smutnym opisem jakiegoś zdarzenia, że od razu wiemy, że ten facet wie o co w pisaniu chodzi i czujemy, że kryje się w tym coś więcej.
Co do postaci, to były w punkt, poczynając od sztampowego Mistrza, przez nieporadnego, acz dającego nadzieję głównego bohatera (który to jest jednym z tych z mózgiem) przez istoty z pozoru prastare, a jednak dziwnie współczesne, aż po moją ulubienicę Molly i pewnego czworonoga mającego w zwyczaju niuchanie „rzeczy” totalnie nie z tej ziemi.
Peter dosyć szybko oswaja się z faktem, że magia istnieje. No i fajnie, bo wolę tak, niż czytać godzinami o rozhisteryzowanym osobniku wznoszącym różne ochy i achy co kika stron. A Peter do rozhisteryzowanych nie należał; to ten typ, który dużo rozmyśla, zastanawia się, kalkuluje i potrafi dostrzegać przeróżne niuanse.
Magia? Cóż skradła moje serce powiązaniem z nauką i pewnym wielkim nazwiskiem. Ta naukowość jest geekowska w taki najbardziej geekowy z możliwych sposobów. Treningi, sposoby na rzucanie czarów, samo mocy poznawanie; bardzo to przyjemnie było skrojone.
Wątek romansowy… Hmm no niby był, ale delikatny i nienachalny. Stawiałam na inną relację, ale ta która się urodziła, wydawała się być jednak tą właściwą.
Bywało wzruszająco, czasem straszno, zdarzało się, że gadatliwie. Były pogonie, poszukiwania, walka, postrzały i… Ugryzienia. Było dużo i dobrze
CzaCzytać, bo czasem rzeki, choć niezwykłe… Naprawdę są rzekami…