Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem
„Upiór w ruderze” za nami i trzeba przyznać, że to była niesamowita przygoda! Skąd pomysł na umieszczenie w pałacu trzech dusz pokutujących?
Kiedyś naszła mnie taka myśl: w pobliżu Łańcuta jest wielki pałac, a po drugiej stronie osady znajdowała się kiedyś fortalicja Stadnickiego – zwanego Diabłem Łańcuckim. Potem w tym miejscu, poniekąd przeklętym, postawiono kościół. Wyobraziłem sobie, jak wykurzony z rozwalisk duch warchoła postanawia zamieszkać w pałacu i wchodzi w konflikt z duchami „hrabiowskimi”. Dumałem i dumałem i w efekcie powstała zupełnie inna historia.
Czy spotkamy jeszcze panny Lukrecję, Marcelinę i Kornelię na łamach kolejnej powieści?
Na razie nie planuję. To był w zamyśle jednorazowy projekt. Miałem kilka fabuł, które chciałem opowiedzieć. Wymyśliłem do tego celu scenerię i zestaw bohaterów. Niby można to było rozbudować, ale tak chyba jest lepiej, zwięzła historia – bez dłużyzn.
A sam Liszków? Jak to się stało, że stał się jednym z wiodących, jeśli nie głównym bohaterem „Upiora w ruderze”?
Wyobraziłem sobie małe miasteczko na Lubelszczyźnie – takie jakich wiele. Kamieniczki wokoło rynku, pańska rezydencja na wzgórzu, ruiny zamku w lesie, a wokoło wioski i folwarki… Pomijając prolog, opisujący czasy nieco wcześniejsze, pokazałem osadę na przestrzeni stu lat. Przychodzą kolejni okupanci, wiry wielkiej historii trochę burzą spokój osady. Ale prawdziwy strach budzą nie hitlerowcy, sowieci czy komuchy, tylko złośliwe duchy nawiedzające popadającą w ruinę rezydencję. Niby wiadomo, że panienki swojaka nie skrzywdzą, ale czy można być tego pewnym?
Na przykładzie Kukuły zaobserwować mogliśmy, jak łatwo manipulować historią, to taki słodko-gorzki zabieg. Czy był celowy? Nie jesteśmy w stanie ze stuprocentową pewnością powiedzieć „tak właśnie było”, więc czy nauka o przeszłości powinna odgrywać w naszym wykształceniu lub życiu jakąś rolę? Jest nam potrzebna?
Chciałem trochę pokazać, jak za komuny budowano podobne „legendy”. Niby wszyscy w Liszkowie wiedzą, jak to naprawdę było, ale zarazem – ze strachu lub przyczyn koniunkturalnych – milczą. A niektórzy usiłują podpiąć się pod fałszywą legendę i jeszcze ją rozwijać, by ciągnąć z tego korzyści. W scenie z lat dziewięćdziesiątych władze gminy, choć nie ma już takiej potrzeby, chcą świadomie brnąć w zdemaskowane kłamstwo. Przeszłość trzeba znać. Zarówno przeszłość swojego kraju, jak i rodziny, okolicy. To ważne. Świadomość korzeni, znajomość zwyczajów i tradycji rodziny. Mity założycielskie też są społeczeństwu potrzebne – byle były budowane na prawdzie i faktach… Powinny uczyć: tak postępowali nasi przodkowie, tak samo powinniśmy postępować my.
Humoru w „Upiorze w ruderze” dostajemy sporą dawkę, ale bywa, że to humor przez łzy; to, co dla nas jest abstrakcyjne, dla innych było życiową prawdą. Jak Pan myśli, czy z naszego postrzegania świata, naszej rzeczywistości też śmiać się będą przyszłe pokolenia?
Owszem, pokazałem okupantów przede wszystkim jako ćwoków zaślepionych idiotyczną ideologią. Nasze czasy zostaną ocenione podobnie. Za trzydzieści – czterdzieści lat ludzie będą się pukali w głowę, słysząc, że wierzyliśmy w globalne ocieplenie albo że „ratowaliśmy planetę” przez rezygnację z plastikowych słomek tu w Europie, a jednocześnie kupowaliśmy tony plastikowego chińskiego badziewia – wyrobów praktycznie jednorazowego użytku… Mam nadzieję, że nasi potomkowie będą szydzić z obłędu politycznej poprawności, jak my dziś szydzimy z komuchów.
Czy jest jakaś postać z Pańskich książek, z którą chciałby Pan spotkać się wieczorem, usiąść i porozmawiać przy piwie (lub herbacie ) o minionym dniu?
Chciałbym wynająć Roberta Storma, żeby mi wyszukał zdjęcia z Wojsławic wykonane przed pierwszą wojną światową. Z Wędrowyczem – raczej nie. Nie pijam aż tak mocnych alkoholi… Zasadniczo lubię wszystkich bohaterów pozytywnych, którzy przewijają się w mojej prozie.
Premiera książki zawsze wiążę się ze spotkaniami z czytelnikami, jak odnajduje się Pan w tej nowej pozbawionej konwentów i spotkań rzeczywistości.
Konwentów mi żal – zawsze było to małe święto naszego środowiska… Co do spotkań – nie mam parcia na szkło, nie muszę podbudowywać ego. Jeżdżę raczej dla czytelników niż dla własnej satysfakcji.
Ostatnie miesiące i związane z nimi zamknięcie w domu był to dla Pana czas odpoczynku czy tworzenia?
Był to czas, kiedy cała rodzina siedziała mi na głowie, dałem radę skończyć książkę – ale tylko dlatego, że nie miałem szczególnie daleko do końca. Nagły nawał obowiązków – zgromadzenie zapasów na kilka tygodni, ogarnięcie masy spraw… Potem zajmowanie się dziećmi. Mocno odbiło się to na wydajności.
Jakie ma Pan pisarskie plany na pozostałą część roku?
Zobaczymy, co będzie z wakacjami – raczej nie przewiduję żadnych szaleństw ani dalekich wypraw. Ponadto chcę nadrobić na ile się da czas i straty spowodowane wielotygodniowym zamknięciem księgarni… Ale dam radę. Zawsze dawałem.
Czy CzaCzytać?
Najnowszą książkę Stefana Dardy „Jedna krew”. A potem mam sto dwadzieścia centymetrów półki – literatury fachowej…
Dziękujemy za rozmowę!
CzaCzytać.pl