Mercedes Lackey, Larry Dixon „Lot Sowy”
Powroty do ukochanych miejsc, zazwyczaj sprawiają nam wiele radości. Dla mnie, powrót do Valdemaru, na początku był bardzo, ale to bardzo męczący, by pod koniec sprawić, że nie chciałam go (znów!) opuszczać.
Głównym bohaterem Lotu Sowy jest Darian, samotny chłopiec, przebywający pod opieką wiejskiego maga- uzdrowiciela. Darian, który stracił rodziców w lesie, pełnym magicznych burz i stworzeń, właśnie wśród puszczy szuka ukojenia i spokoju. To taki dzieciak z problemami, zbuntowany i pełen bólu, nie potrafiący dopasować się do środowiska i ludzi wśród których przyszło mu żyć.
Ale jak to u pani Lackey (swoją drogą, w ramach ciekawostki; współautor, Larry Dixon jest jej mężem!) bywa, wszystko się zmienia, bo rodzinna wioska chłopca zostaje najechana przez wrogą armię a Darrian, uciekając wpada wprost na jednego z Sokolich Braci. I właśnie wtedy okazuje się, że wcale nie jest takim niewdzięcznym, krnąbrnym dzieciakiem za jakiego mieli go wszyscy w Zagajniku Errolda. A mały chłopiec, w środowisku pełnym przychylnych mu ludzi, rozwija się i powoli zaczyna wyrastać na młodego mężczyznę…
No dobrze, ale wystarczy tych radosnych streszczeń, czas przejść do rzeczy; co jest dobre a co złe? No i właśnie, bo gdy w przypadku Burz, czy Maga Heroldów, nie potrafiłam znaleźć nic, ale to kompletnie nic co by mi się nie podobało, tak w przypadku Lotu Sowy, nie było, aż tak kolorowo.
Bo tak naprawdę pierwsze 80, czy nawet więcej stron, to była jakaś męka; ciągłe rozmyślania, brak akcji, nic, ale to nic się nie działo. I ja wiem, poznaliśmy lepiej historię Dariana, czy czarodzieja Justyna, ale tak jakoś wiało nudą, że wręcz miałam ochotę zostawić książkę i zabrać się za coś innego. Czegoś brakowało, było zbyt patetycznie i wzniośle a zarazem słodko i uroczo… po prostu przyciężko i źle.
Gdy już byłam bliska zakończenia tej mordęgi, akcja nagle ruszyła. Napad na wioskę, spotkanie Śnieżnego Ognia; wszystko było na swoim miejscu. Bajeczne Doliny, więź- ptaki, ekele, puszcza, kamień serce, dyheli, Gryf, emocje, czyli to wszystko co tak kochamy w tej „Lackey’owej” fantastyce, fantastyce bajkowej i niosącej ze sobą to szaleńczo pozytywne przesłanie i ten świat, przyrodę, no po prostu bajkę.
Mercedes Lackey tworzy takie światy w których po prostu każdy chciałby się znaleźć i wcale nie chodzi tu o magię czy romansowy klimat (którego akurat w tej książce w ogóle nie zaznacie).
Tutaj dobre uczynki są nagradzane, zło zawsze jest karane a człowiek, bez względu na to skąd się wywodzi, jaki ma charakterek, czy co tam w życiu narozrabiał, może stać się kimś wartościowym dla historii, albo stworzyć zupełnie nową, swoją własną i być kimś wielkim.
Tutaj nie liczy się to ile masz kasy, jak wyglądasz, czy czyim dzieciakiem jesteś, ważne jedynie jest to jakie podejmujesz decyzję i jaką wybierzesz drogę…
Przebrnijcie przez te pierwsze strony, bo potem jest już tylko lepiej i naprawdę warto. Dla wszystkich tych którzy pokochali Ostatniego Maga Heroldów i tych, dla których jest to pierwsze spotkanie z magicznym światem Valdemaru, lektura obowiązkowa.
Więc Drogi Czytelniku, nie pozostaje mi nic innego jak powiedzieć za Tayledrasami „wiatru w twe skrzydła” i… życzyć wspaniałej podróży!