Mercedes Lackey, Larry Dixon „Oczy Sowy”
Druga część Trylogii Sowiego Maga jest dokładnie taka, jak wszystkie „środkowe” powieści u M. Lackey. Czyli, mało się dzieje, ale lepiej wszystkich poznajemy 😀
Co się zmieniło przez te kilka lat dzielących dwa tomy? Przede wszystkim Darian dorósł, podszkolił trochę w temacie magii i wraca na swoje rodzime ziemie, by założyć nową dolinę, co wiążę się z gigantyczna ilością obowiązków i potrzebą wzmożonych kontaktów z Valdemarczykami…
A wśród Valdemarczyków, pojawia się postać Keishy Alder, uzdrowicielki z Zagajnika Errolda, która pomaga komu się tylko da, uwielbia barwić tkaniny i… potrzebuje nauczyciela.
Jak się oczywiście domyślacie, dwójka wyżej wymienionych się poznaje, zaczyna współpracować i … przyjaźnić.
Dużo tu różnych przeprowadzek i dylematów. Jest też trochę zazdrości, dorastanie, różne oblicza siostrzanej miłości, czy też dojrzewanie do powiedzenia „nie”.
Cudne jest to, że pojawiają się bohaterowie, których poznałam w Ostatnim Magu Heroldów; Śpiew Ognia, tak samo cudownie pokręcony (choć dojrzalszy) jak w poprzednich książkach i Kerowyn z tym szaleńczym zacięciem do wojaczki co, wydawałoby się, milion lat temu.
Dużo opisów miejsc, kultury, sposobu życia, domów, ekele czy różnorakich magicznych stworzeń. Czyta się to przyjemnie, ale jakby czegoś brakuje, cały czas miałam wrażenie, że to jedynie wstęp do finałowej części. Taki „środek”, który był niezbędny, żeby trylogia miała sens.
Ale, ale żeby nie było! Wrogowie też są! I niebezpiecznie też bywa!
Czyta się przyjemnie, całość jak najbardziej logiczna, trochę humoru i miłości… czyli wszystko co trzeba.
Przeczytajcie, bo przecież, wszyscy wiemy, że jak już się wejdzie w ten świat, to wyjścia nie ma.
I pomimo, że akcja nie pędzi do przodu a czasem jest przewidywalnie, aż do bólu, to jest w tych książkach coś tak przyjemnego i równocześnie, pozwalającego złapać oddech w ciężki dzień, że polecać będę je każdemu, kto ma ochotę przenieść się do świata w którym Gryfy wygrzewają się na skałach a magia jest codziennością…