Peter V. Brett „Malowany Człowiek”
Śmieszna sprawa z tymi okładkami, bo niby nie powinny mieć dla mnie żadnego znaczenia- środek jest ważny, wnętrze się liczy itp. Itd.- ale zdarzają się czasem takie cudeńka, że choćby człowiek chciał, to przejść obok nich obojętnie nie może. Tak jest zarówno ze wznowieniami jak i nową serią od Petera V. Bretta, którą raczy nas ostatnimi dniami Fabryka Słów.
Skoro jednak wiecie już, że obsesyjnie wgapiam się w to co na zewnątrz, od czasu do czasu głaszcząc delikatnie poszczególne elementy… 😛 To teraz jeszcze info o tym co to tam w środku siedzi.
Cóż, Malowany Człowiek to dla wielu klasyk. Ja czytanie Cyklu Demonicznego zaczęłam od zada strony, bo pierwszą zjadłam Otchłań, czyli zakończenie serii, potem sięgnęłam po to co już w ogóle jest nówką sztuką czyli Pustynnego Księcia i dopiero teraz w całej swej okazałości trafił do mnie pierwszy tom serii.
Brett stworzył historię o dzieciakach, które podczas niezwykle obszernej przygody dojrzewają i opowiadają nam o tym jak zmieniły świat. Arlen, to ten co to decyduje się na walkę i przeciwstawienie się temu, czemu przed nim, od dziesięcioleci nie przeciwstawił się nikt. Leesha, natomiast to dziewczyna z planami na życie, które zmieniły się dzięki staruszce o paskudnym usposobieniu i plotce, co to była paskudniejsza nawet od staruszki, no i jeszcze jest Rojer, którego życie od początku nie rozpieszczało, by w końcu go obdarzyć możliwościami, co to mogą zmienić losy bitwy…
Pomyślicie, że znowu szynel?! Czyli dojrzewamy powolutku, a potem się zobaczy? Niby tak, ale jednak Brett doświadcza swych głównych bohaterów już na początku ich drogi tak mocno, że chcąc nie chcąc nabywają siły do walki. Podoba mi się to motywowanie, jakby tłumaczenie nam, że tak po prostu być musiało, że te skrzywdzone dzieciaki zostały tymi krzywdami ukształtowane i choć mogły się poddać to wybrały taką, a nie inną drogę.
Postacie postaciami, ale najprawdziwszą i najmocniejszą stroną Malowanego Człowieka jest sam pomysł na potwory i współistnienie z nimi. Otchłańce, przepotworne stworzenia, chcące jedynie niszczyć i zabijać pojawiają się wraz z nadejściem nocy, każdej nocy… I tak naprawdę, poza tym, że wiemy, że niektóre z nich są związane z ogniem, inne z ziemią itp., to tak do końca nie wiemy o nich nic.
Fajne jest też rozplanowanie kwestii ochronnych run i magii, która niby jest, ale jednak jakby jej nie było. Ciekawe spojrzenie na przyzwyczajenie się ludzi do tego co ich niszczy i brak jakiejkolwiek chęci przeciwstawienia się temu co z pozoru jest nieuchronne.
Brett tworzy też bardzo jasne i ciekawe warstwy społeczne. Tłumaczy jakie zachowania są dozwolone u mężczyzn, u kobiet, u przedstawicieli poszczególnych fachów. Przykłada do tego dużą wagę i z jednej strony to świetne, bo wchodzimy w coś co czujemy, że jest zrobione porządnie od początku do końca, ale z drugiej, czytanie po raz milionowy o tym kiedy jest czas na „pozbycie się wianka”, a kiedy czasu na to nie ma, irytowało mnie troszkę.
Najważniejsze jest jednak to, że Malowanego Człowieka przyjemnie się czyta. Że się go chce odkrywać, a nie odłożyć i czekać na lepszy moment. To fajne fantasy, z mocnymi elementami walki z paskudziakami, z dokładnie rozpisanymi postaciami i światem, który ma jeszcze wiele do zaoferowania.
CzaCzytać, bo do zmroku zostało już tylko kilka chwil…