Stephen King (Richard Bachman) „Wielki Marsz”
Mam straszny problem z recenzowaniem Kinga, nie dlatego, że jego książki są trudne, czy ciężkie do opisania…
Zaczęło się od Smętarza dla Zwierzaków, a potem już poszło. Czytałam jedną książkę za drugą, pożerając te, często, wielkie knygi w jakimś totalnie, zastraszającym tempie. Fascynowało mnie to, co ten szalony umysł potrafi zrodzić, wszystkie momenty w których bałam się zgasić światło, kiedy szeptałam po cichu; „no nie wierzę”, kiedy śniłam koszmary prosto z zaginanych, nerwowo stron… I właśnie, to szaleńcze tempo, trochę mnie zgubiło, bo pamiętam o czym była każda powieść, pamiętam co mi się w niej podobało, ale tak bardzo trudno mi odnaleźć szczegóły…
Cóż, żeby Was zarazić nieskończonym, totalnym uwielbieniem dla tego autora, nie pozostaje mi nic innego jak, zrobienie czegoś, czego obiecałam sobie nie robić! Wracam, więc do już przeczytanych pozycji i obrabiam je raz jeszcze Ale, żeby nie było, akurat z książkami Kinga, nie będzie to szczególnie nieprzyjemne 😀
Wśród wielko- rozmiarowych opowieści, możemy u Kinga dopaść, też kilka mniejszych objętościowo dzieł, które są warte przeczytania. Jednym z nich, bezsprzecznie, jest Wielki Marsz. Książka która poruszyła mnie niezwykle mocno i pomimo swoich 264 stron, na zawsze, wbiła się w moją pamięć. Nie wiem, czy nie powinnam się pokusić o stwierdzenie, że jest to nr 1 na mojej liście…
Tak jak przy Tarantuli, przeraża mnie, przede wszystkim, fakt, że ktoś mógł w ogóle wpaść na taki pomysł…
Co roku, setka chłopców, startuje w Marszu. Początek, jak zawsze w Maine (stan kojarzący mi się tylko i wyłącznie z Kingiem!). Obserwują ich tysiące widzów. Chłopcy idą, jeżeli zwolnią do niedozwolonej prędkości, otrzymają czwarte upomnienie, zejdą z trasy, zatrzymają się, bądź padną to… no właśnie, bo meta będzie tam, gdzie odpadnie 99 zawodnik, a przez „odpadnie”, rozumiemy tu, umrze. Umrzeć na trasie mogą z wycieńczenia, bądź, co bardziej prawdopodobne, przez strzał oddany przez jednego ze strażników.
To historia chłopców idących na śmierć. Czytasz i wiesz, że tylko jeden z bohaterów przeżyje, trzymasz kciuki i masz nadzieję, że coś się zmieni, ale z każdą stroną utwierdzasz się w przekonaniu, że King nie będzie tu łaskawy, że przy życiu pozostać może jedynie zwycięzca. Takie są reguły.
Genialne dialogi, uczucia, nieprzemijający lęk, rodzące się relację, rezygnacja, chęć zwycięstwa, życie… wszystko tu jest. Napisane w tak genialny sposób, że nie można się oderwać. Ja nie potrafiłam. Pamiętam, gdy dotarłam do końca, to nie potrafiłam przestać analizować tej historii, może nawet sobie z nią poradzić… nie wiem, towarzyszyło mi całe stado myśli i domysłów, kotłowały się gdzieś w środku, nie pozwalając na złapanie oddechu…
Przerażające jest tu wszystko; dlaczego to robią, dlaczego się zgłaszają, to, że ludzie oglądają Marsz niczym wielkie igrzyska… że patrzą na śmierć młodych ludzi.
Każdy z bohaterów jest inny, ma własną, niepowtarzalną historię i swoje wcześniejsze życie. Ich rozmowy, to jak się zmieniają, kiedy pojawia się zmęczenie, kiedy każdy kolejny krok wydaje się być tym ostatnim, z tą przerażającą świadomością, że jeśli się zatrzymają, to nie będzie już nic, tylko ciemność…
To opowieść o życiu i umieraniu, o przyjaźni i walce, walce z samym sobą i ludźmi którym przyszło iść obok…
Polecam gorąco! Wielki Marsz jest jedyny w swoim rodzaju, pozostawia po sobie ślad i nie pozwala o sobie zapomnieć, długo po przeczytaniu.
CzaCzytać!!!