Wywiad z Martyną Raduchowską
Skąd czerpie Pani pomysły na książki (tak zróżnicowane pod względem tematyki) ?
Wiecie, że to najtrudniejsze pytanie świata, prawda? Nie mam zielonego pojęcia skąd. Serio-serio, od dawna powtarzam, że to one znajdują mnie, a nie na odwrót. Inspiracje często czają się tam, gdzie zupełnie się ich nie spodziewam. Z reguły opętuje mnie kilka pomysłów naraz, ale ostatecznie na papier przelewam tylko te najbardziej zdeterminowane, których całymi miesiącami nie mogę wyrzucić z głowy (a wierzcie mi, że próbuję, bo to oszaleć idzie!). I pewnie właśnie dlatego, że nie szukam natchnień w świadomy i zaplanowany sposób, nie pozostałam wierna jednej konwencji. Ja tego nie robię celowo, samo mi tak wychodzi.
Ile własnych doświadczeń/ przeżyć zawiera Pani w swoich powieściach?
Do niedawna wydawało mi się, że projektując fabułę czy kreując bohaterów, prawie w ogóle nie czerpię z własnych doświadczeń (nie licząc może opowiadania Shade, gdzie autentycznych wydarzeń, osób oraz miejsc jest więcej niż zmyślonych wątków), ale ostatnio przeprowadziłam dość wnikliwą analizę porównawczą między moim życiorysem a historiami, które opowiadam, i muszę przyznać, że analogii jest więcej, niż przypuszczałam. Przykład: o ile ja regularnie miewam epizody paraliżującej niewiary we własny potencjał, o tyle Ida na początku Szamanki… nie wierzy w siebie tak bardzo i tak konsekwentnie, że bez apodyktycznej Tekli trudno byłoby jej się zmobilizować do jakiegokolwiek działania. Co prawda w książkach mocno przerysowuję i wyolbrzymiam elementy biograficzne, jednak nie sposób zaprzeczyć, że każda opowieść bez wyjątku to unikalne zderzenie dwóch magicznych pierwiastków: zewnętrznej inspiracji i jakiejś cząstki pisarskiej duszy.
Dlaczego właśnie fantastyka?
Kiedy zaczynałam przygodę z pisaniem, rzeczywistość wydawała mi się zbyt znajoma i nudna, żeby o niej opowiadać – ot, naiwność nieopierzonej autorki i niedoświadczonego człowieka. Właśnie ten bunt przeciw wszystkiemu, co prozaiczne, w naturalny sposób popchnął mnie w kierunku urban fantasty, a potem cyberpunka, czyli gatunków, które z jednej strony są głęboko zakorzenione w realnym świecie, ale z drugiej mocno ten świat udziwniają.
Jednak od jakiegoś czasu gust czytelniczy zmienia mi się powoli acz konsekwentnie: spektrum gatunków literackich, po które z przyjemnością sięgam, coraz bardziej się poszerza, a to prawdopodobnie prędzej czy później odbije się echem w mojej własnej twórczości. Kiedyś wydawało mi się, że w codziennym życiu na próżno szukać niezwykłości, dlatego też szerokim łukiem omijałam powieści obyczajowe, ale teraz znacznie chętniej wybieram właśnie obyczajówki i nie wykluczam, że kiedyś jakąś popełnię, więc… nie bójmy się powiedzieć tego głośno: chyba zaczynam dorastać!
Czy myślała Pani o napisaniu książek z innego gatunku literackiego? We Łzach, pomimo, że to cyberpunk, możemy znaleźć wiele elementów (świetnego) kryminału!
No tak, latami gromadzona wiedza z psychologii, kryminologii, neurokognitywistyki i psychologii śledczej w końcu znalazła swoje ujście, to się po prostu musiało skończyć cyberpunkowym kryminałem, inaczej chyba bym pękła. Jednym z pomysłów, które obecnie krążą mi po neuronach, jest rasowy współczesny kryminał bez fantastycznej domieszki, ale trudno powiedzieć, kiedy dojrzeje i obrośnie w wątki na tyle, żebym uznała, że jest gotów do przelania na papier – pewnie trochę to potrwa, bo zawsze mam tremę i pewne opory przed zmianą konwencji. A dokonawszy szybkiego przeglądu kotłujących mi się pod czerepem opowieści, uroczyście oznajmiam, że mam zadatki na gatunkową poligamistkę i aż strach pomyśleć, czym to się skończy…
Tolkien czy Martin?
Darzę Hobbita sporym sentymentem, ale jeśli miałabym wybierać między tolkienowskim czarno-bielizmem a martinowskimi odcieniami szarości, to jednak wybieram Martina.
Czy pisanie to dla Pani ciężka praca, czy dobra zabawa ?
Niezła harówka urozmaicona sporadycznymi atakami euforii, które są tym częstsze, im bardziej zbliżam się do ostatniej kropki. Początek to masakra. Środek – beznadzieja, czarna rozpacz i znikąd pomocy. Dopiero na finiszu nabieram wiatru w żagle i zaczynam swobodniej oddychać. Za samym pisaniem raczej nie przepadam, ale za to uwielbiam mieć napisane.
Czy zdarzają się Pani momenty twórczej blokady ? Jeśli tak jak sobie Pani z nimi radzi ?
No jasne, że się zdarzają. Najlepsze, co można zrobić, to starać się pisać dalej, nie zwracając uwagi na krytyka wewnętrznego, który szydzi okrutnie z każdego słowa. Jeśli opór jest zbyt wielki, dziad jeden się nie zamyka, a walenie czołem w biurko zaczyna grozić wstrząśnieniem mózgu, wtedy odpuszczam i na jakiś czas zajmuję się czymś innym. Umysł jest jak mięsień, potrzebuje odpoczynku tam samo jak ciało i często wpada na rozwiązania bez udziału świadomości, stąd te napady objawień pod prysznicem czy podczas sprzątania.
Czy Szamanka zakończy się na dwóch tomach ?
Z radością donoszę, że bynajmniej! Powiem więcej: tak bardzo stęskniłam się za tą serią, że na trzech też jej raczej nie poprzestanę.
Łzy Mai; kiedy możemy spodziewać się tomu II ?
Nawet gdybym znała datę, to i tak nie wolno by mi było jeszcze zdradzić żadnych konkretów, na razie więc powiem tylko, że premiera drugiego wydania Łez Mai nadchodzi wielkimi krokami, a kontynuacja drepcze im po piętach.
Czy „Cza Czytać” ?
Jasne, że cza! Mówię to jako pisarka, czytelniczka, a przede wszystkim neurobiolog: czytanie stymuluje nie tylko te części mózgu, które są zaangażowane w rozumienie i analizę tekstu, mowę czy słuch, ale również regiony odpowiedzialne za ruch oraz wszystkie zmysły. Kiedy czytamy opis danej czynności, nasze mózgi reagują tak, jakbyśmy sami tę czynność wykonywali. Innymi słowy z neurologicznego punktu widzenia podczas lektury przeżywamy to samo, co bohaterowie książek. Kto czyta, żyje podwójnie – co najmniej!