Arun Milcarz „CZAD W poszukiwaniu straconego…”
Czasami kiedy się wkurzę, na pracę, na ludzi, na kota, na mieszkanie, czy na Polskę, wtedy przemyka mi po głowie taka myśl; „olej to! rzuć wszystko! wiej! i wyjedź”! Wyjedź sprzedawać muszle na Bora Bora! Bo dlaczego, cholera, nie? Jednak, po przeczytaniu Czadu, następnym razem, gdy taka myśl zacznie mi gdzieś, pod tą moją szaloną czupryną kiełkować, zduszę ją w zarodku. Spytacie czemu? Cóż, bo takie podróże to nie tylko nowe miejsca… to także prawda o nas samych…
Nie wiem ile w książce jest prawdy o autorze, szukałam, szperałam ale sam pan Milcarz wspomniał w wywiadzie, że nie chce odkrywać za dużo, pozostaje nam więc, jedynie snuć domysły i zastanawiać się ile w tym wszystkim fikcji a ile prawdziwych zdarzeń. A wydarzyło się wiele.
Ale, ale zacznijmy od początku. Książka jest o facecie, który rzuca wszystko, pracę, dom, żonę, przyjaciół i wyrusza na wyprawę do Republiki Czadu. Po pierwszych problemach, samolotowych, paszportowo- wizowych i wylądowaniu na miejscu, okazuję się, że małżonka, w ramach eleganckiej, aczkolwiek niezwykle złośliwej zemsty za zdrady, pozbawiła go gotówki. Tym samym nasz główny bohater, zostaje sam, na obcej ziemi, pełnej obcych ludzi, obcego języka, totalnie innej kultury, zasad i ogólnie „obcego” wszystkiego co Wam tylko do głowy wpadnie…
Jak się to czyta? Język jakiego używa autor, to nie jest zebranie suchych faktów, sprawozdanie z wyprawy. Pełno tu metafor, porównań, obrazów… wszystko jest przeplatane wspomnieniami, panuje bałagan, ale w tym bałaganie jest pewien artyzm, jakaś taka poezja. Nie myślcie sobie, wulgaryzmów i potocznego języka jest cała masa, ale jednak… w tym całym chaosie jest pewna metoda. Jakaś taka plastyczność.
Ja miałam tak; kiedy zaczęłam czytać, pojawiło się zaskoczenie, nie tego się spodziewałam. Jednak nie byłam w stanie przestać brnąć w to dalej. To nie jest książka, która możesz przeglądać w tramwaju, gdy wokół rozprasza Cię mnóstwo dodatkowych bodźców. Dobrze jeśli znajdziesz sobie jakieś miejsce, żeby usiąść w spokoju i ją przetrawiać, przyswajać. Wkurzałam się kiedy coś mi umykało, wracałam do wcześniejszych zdań, rozdziałów, wertowałam i chłonęłam każde słowo.
Bo tak naprawdę to jest książka o odkrywaniu samego siebie. To niesamowite jak wielu rzeczy można się o sobie dowiedzieć, to właśnie dlatego moja ucieczka przestała mi się marzyć. Nie wiem, czy to co odkryłabym w sobie, o sobie czy o swoim życiu, pozwoliło by mi być tym kim jestem teraz.
Odkrywanie samotności, ludzi, kultury, siły „przypadku”, odnajdywanie się w najbardziej ekstremalnych i niesamowitych sytuacjach, podejmowanie decyzji… o tym właśnie pisze autor. O tym jak zmienia się nasza rzeczywistość, gdy jesteśmy wystawieni na tak wielkie próby.
Wracając do życia „sprzed” przedstawia nam siebie w pełni, obnaża się, nie zważając na to jakie będziemy mieć o nim zdanie. Zdrady, niechęć do dzieci, religia, praca… czytasz i zastanawiasz się, czy JA miałbym/miałabym taką odwagę, żeby powiedzieć to głośno…
A dookoła tych emocji czai się Afryka… z ludźmi, tak innymi od nas, którzy potrafią ot tak zabrać do domu kogoś obcego, podzielić się strawą, ale też z takimi, którzy wyciągną od ciebie ostatni grosz, pozbawią środków do życia, okradną. Bo Afryka pełna jest skrajności.
Polecam Wam książkę Aruna Milcarza, bo każe nam się zatrzymać. Bo każe nam pomyśleć. Bo pokazuje inny świat. Bo jest po prostu dobra. Trzeba się w nią wgryźć, troszkę ją sobie poukładać, przystosować się do jej rytmu, ale zaręczam Wam, że Wasz trud będzie nagrodzony.
A może i Wy, odkryjecie w sobie coś, czego nigdy nie spodziewaliście się w sobie odnaleźć…