Vladimir Wolff „Nim wstanie dzień”

Vladimir Wolff „Nim wstanie dzień” 5.00/5 (100.00%) Głosów: 1

SF to jeden z gatunków gdzie można totalnie zaszaleć; stworzyć światy, cywilizacje, a potem upchnąć to w swoje własne prawa i naginać rzeczywistość niczym mały chłopiec łyżkę w Matrixie…

Ja jednak, chyba tak najbardziej, lubię gdy ta nasza Ziemia gdzieś tam jest, w pamięci, w początku, czy choćby głównym bohaterze i się fabuła wokół tego znanego mi pierwiastka zwija i owija… Alan Tarnowski niewątpliwie jest mieszkańcem Ziemi i to tej smutnej, szarej, pozbawionej perspektyw, czyli; kiedy wywalają cię z roboty i szanse na znalezienie czegoś z sensem są bliskie zeru, czas wyruszyć ku przygodzie, a jeszcze lepiej w nieznane…

Słowo „Nieznane” to clou tej powieści; bo po pierwsze propozycja pracy która się objawia to kolonizacja nowej, niezbadanej planety. Po drugie pomimo, że wiadomo kto jest odpowiedzialny za wyprawę, to jednak nie do końca wiadomo kto, co i po co. Po trzecie… A no i tego już nie napiszę, ale powiem Wam, że się dzieje od samego początku do samego końca, zagadka goni zagadkę, a wątki w bardzo przyjemny sposób plączą się i zapętlają.

Sama Epsilon 1158A pieszczotliwie zwana Nadzieją ma klimat bliższy Cieplarni, niż sielankowej krainie wypełnionej jednorożcami. Tarnowski, jako były żołnierz, ma tu pole do popisu i całkiem interesującą ekipę współpracującą, co ciekawe, pozbawioną pierwiastka ludzkiego.

Postacie fajnie nakreślone, swoją różnorodnością podbijają klimat. Ich wcześniejsze zawody, czy wykształcenie stopniowo pozwalają nam odkrywać co tak naprawdę stanowi cel misji jak i powód dla którego Epsilon została wybrana.

Jeśli chodzi o śmierć, cóż jest jej sporo i ma bardzo zróżnicowane oblicze, tak samo walka, czy uzbrojenie. Akcja rozbudowana, w pewnym momencie troszkę nawet za mocno i to chyba mój jedyny zarzut. Pod koniec ma już miejsce taka ilość przeróżnych zdarzeń, że czuć lekki przesyt, ale potem nadchodzi KONIEC i noooo… To już fajne jest bardzo.

Militarnie, naukowo, pojazdowo i w samym kosmosie, na plus; dla tych co w SF siedzą, przyjemność gwarantowana.

Lubię takie przegadane, przemyślane książki w stylu od zera do bohatera, gdzie nic nie jest do końca oczywiste. Gdzie nadzieja miesza się z rezygnacją, a ten który prowadzi samą opowieść, choć od początku spisany na straty, tak naprawdę pozwala innym przetrwać, lub… tę walkę przegrywa.

Wątek romansowy trudno nazwać romansowym, ale jest, więc jeśli ktoś odczuwa potrzebę, to zalążek dostanie- bardzo to jest nienachalne i takie wzmiankowe, raczej budujące obraz samych relacji wśród załogi, czy stopniujące grozę od czasu do czasu, ale w punkt.

Zapnijcie, więc pasy i wskakujcie na statek, a cel podróży zaskoczy Was już na starcie!

CzaCzytać, bo wybór strony to dopiero początek…