Dmitry Glukhovsky „Metro 2035”
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna, miałam tak straszliwy blok przy książce. Przeczytanie jej zajęło mi chyba 3 tygodnie. Męczyłam ją wszędzie; tramwaj, łóżko, kanapa, krzesło, spacer. Właściwie towarzyszyła mi cały czas, ale nie sprawiała przyjemności, wcale nie chciałam jej kończyć. Czy dlatego, że była kiepska? Otóż co najciekawsze, wcale nie.
Metro 2035 zupełnie inne od 2033 i o niebo lepsze od 2034 (które swoją drogą, zupełnie mi się nie podobało).
Ponownie spotykamy się z Artemem (przez jednych uznanego za bohatera a przez drugich za zupełnego wariata), który znalazł nowy cel, a mianowicie odnalezienie ocalałych miast, w zupełnie innej, pozbawionej mutantów czy osławionych Czarnych, rzeczywistości. Tu problem stanowią już tylko i wyłącznie ludzie. Hanza walczy z Czerwonymi. Artem ma kobietę, która potrzebuje dziecka, Homer spotyka zupełnie odmienioną Saszę. Jest kura, która z niewyjaśnionych dla mnie względów, dzieli fanów Metra na różne obozy (moim zdaniem kura to kura, dobrze, że jest, ale mogłoby jej równocześnie nie być). Mamy Młynarza, który stara się odnaleźć, w okaleczonej rzeczywistości. No i przede wszystkim jest jeszcze powierzchnia, wciąż i wciąż powodująca śmierć w agonii i nieodkryta.
Najpierw koszmarnie drażniły mnie dialogi. Krótkie, urywane, jakby zupełnie pozbawione piękna i myśli przewodniej, dopiero później dotarło do mnie, że właśnie tak miało być, bo te dialogi są jak wypowiadający je ludzie. Puste, pozbawione jakiejś wzniosłej myśli, brudne, bezbarwne. Glukhovsky niektórymi opisami szokował, wzbudzał odrazę. Pamiętam jak stojąc na przystanku, aż westchnęłam z obrzydzenia. To niesamowite ile zła mogą wyrządzić ludzie.
Ciągła, nieustająca ludzka brzydota, potrzeba przetrwania, ale jakaś taka totalnie pozbawiona barw i fantazji. Ta część Metra jest po prostu okropna, bo obnaża ludzką próżność i obłudę. Pokazuję, że nawet prawda nie jest wystarczająca, by ludzie wybrali drogę właściwą. Końcówka, tak przykra i dosadna, sprawia, że robi Ci się drogi Czytelniku po prostu przykro. Bo równocześnie z zakończeniem książki pojawia się jedno pytanie; czy tak właśnie by się stało? Czy ludzie podjęliby właśnie taką decyzję? Co totalnie przerażające… myślę, że tak. Myślę, że nie wybraliby drogi Artema, lecz tej szarej tłuszczy, żyjącej pod ziemią, jednego organizmu, pozbawionego możliwości wytwarzania jednostek innych, wybitnych, myślących samodzielnie.
Glukhovsky dojrzał i pozbawił nas, czytelników, tej magii z pierwszej części Metra. Ale taka jest chyba kolej rzeczy, dorastając coś gubimy, równocześnie ucząc się nowego, gorszego widzenia rzeczywistości.
Takie jest Metro 2035; dojrzałe, brudne i przerażające, z największym wrogiem jakiego Glukhovsky mógł powołać do działania… z człowiekiem.