Ilona Andrews „Magia Wskrzesza”
Wyobraźcie sobie takie coś; leci laska do domu z pracy. Torebka (żeby było elegancko, ale tak naprawdę to torbiszcze) otwarta z radośnie wysypującą się zawartością. Włos rozwiany, pot rosi czoło, na nogach sandały utrudniające poruszanie się (cholerne sznurówki); ale ona nie zważa na nic, ani na spotkaną po drodze ciotkę, która zgrabnie udaje, że jej nie widzi, ani na uroczego pijanego pana, który się na nią zatacza… Pędzi jakby ją stado wściekniętych zmiennokształtnych goniło! Dlaczego? Bo właśnie zakończyła czytanie kolejnego tomu serii z Kate Daniels i przejechawszy o jeden przystanek za dużo, szlag ją trafia, bo recenzje najlepiej pisze się zaraz po lekturze…
To tak tytułem wstępu, bo musiałam od razu zaznaczyć, że jest dobrze. A przyznam Wam się szczerze, że gdy Magia Wskrzesza trafiła w moje ręce, pojawił się niewielki lęk; no bo hello! Ileż razy może się udać? Czy po tylu tomach historię da się jeszcze dobrze pociągnąć? No to spieszę z informacją, że nie dość, że się da, to jeszcze na dodatek, z pełną odpowiedzialnością oznajmiam, że to najlepszy tom z serii. Jestem na urbano- fantastyko- Daniels haju i jest mi tak dobrze, że aż nie wiem co będzie kiedy mnie to puści… I właściwie to nie chce wiedzieć… bo się od razu zaczynam denerwować leciutko… 😉
Tym razem nasza wesoła Gromada (pod pojęciem Gromada czai się większość głównych postaci znanych z poprzednich tomów) wyrusza na misję „ochronną”, która w razie powodzenia zostanie wynagrodzona beczkami panaceum niezbędnego do ratowania młodych zmiennokształtnych. Brzmi prosto? No to wyobraźcie sobie, że laska, którą macie ochraniać jest w ciąży i na dodatek ma tatusia o wyjątkowo paskudnym charakterze. Dodajcie do tego wizję dłuższej podróży statkiem z ludźmi, których kochacie, ale, którzy nieustająco doprowadzają Was do szału. Co jeszcze… hmmm.. inny kraj, nienawidzące się klany, magia i… Oj stop. Bo się zapędzę zaraz; w każdym bądź razie, misja jest cholernie niebezpieczna (i upierdliwa!).
Miałam taki plan, że będę tę książkę smakować, spędzę z nią więcej czasu, w lepszych, niż tramwaj, warunkach… Jak wiecie ze wstępu, nie udało się, no bo zaczynasz czytać i już jesteś stracony. Pędzi się do końca, obgryza paznokcie, kibicuje i tak strasznie, strasznie mocno trzyma kciuki za ulubionych bohaterów, że no przykro mi, ale oderwać się nie da.
Postacie, jak zawsze na najwyższym poziomie. Ileż tu jest charakterów, ile pokręconych rodzinnych historii i emocji. Duet Ilona Andrews ma w sobie jakąś hipnotyczną umiejętność, która tak bardzo przywiązuje Cię zarówno do stworzeń magicznych jak i do ludzi, że nie można nie wejść w ten świat. Magia Wskrzesza ma w sobie tego wszystkiego jeszcze więcej niż dotychczasowe tomy. Kate nie jest już sama. Ma Gromadę, przyjaciół, Currana, więc jej życie wygląda inaczej i choć z jednej strony jest o wiele pełniejsze to z drugiej, musi mierzyć się z nowymi wyzwaniami.
Jeżeli chodzi o sceny walki, to było grubo. Nie to za mało; było monumentalnie. Miecze, małe ostrza, srebro, łańcuchy a na dodatek starcia wielkich bestii toczących bój na śmierć i życie; poezja! Takie to było dynamiczne i dopracowane; każda rana, każdy siniak, był poprzedzony dobrą energiczną potyczką, bądź… kłapnięciem paszczy. Jeden z pojedynków, należał do dwóch mistrzów i było to tak przedstawione, że w głowie same kształtowały się obrazy; słyszałeś to, widziałeś i nie mogłeś przestać podziwiać.
Strona romansowa?! To już nie romans, to związek. I jeżeli myślicie, że im spowszedniało, bądź zrobiło się nudno, to ja Wam teraz, energicznie powrzaskuje; NIC Z TEGO! Znów się kłócą (i to jak zawsze pokonując granice sarkazmu, których ludzka wyobraźnie nie jest w stanie pojąć) znów się kochają (jak zawsze po kłótni, bądź walce), ale! Pojawią się też momenty trudne. Zazdrość, utrata zaufania, zwątpienie, to już dużo poważniejsze kwestie niż na początku ich znajomości (wiem, że próbowali się pozabijać, albo ratowali się wzajemnie ze śmiertelnych tarapatów, ale no sami wiecie… ZWIĄZEK!!!). Chyba pierwszy raz od początku serii w pewnym momencie zrobiło mi się przykro czytając o nich i równocześnie spowodowało to, że trzymałam kciuki, za dobre zakończenie, jeszcze mocniej.
W tej części nic nie jest, też, do końca jasne… więc napięcie nie opada, aż do ostatniego zdania. No mówię Wam, skręca żołądek w supeł momentami. No i jeszcze „nówki sztuki” magiczne stwory, mity, opowieści przy ognisku, spiski na szczytach władzy, rodzina, śmiertelny wróg, polowanie i… karma. Bo trochę, też, nas ta Magia… uczy, o tym, że nie należy oceniać ludzi po pozorach, że bycie dobrym człowiekiem jest fajne i, żeby nigdy, ale to przenigdy, choćby właśnie kończył się świat a flaki wylewały się nam na ulicę… się nie poddawać.
Ach i jeszcze jeden element. Taki ciężki, bo pierwszy raz, aż tak dojmujący- rozpacz. I nie trąci ona banałem, tylko buduje napięcie. Utwierdza Czytelnika w przekonaniu, że Autorzy potrafią przelać na papier silne i trudne uczucia i robią to w mistrzowskim stylu, bez sztampy, czy przerysowania; aż dech zapiera…
Seria z Kate Daniels jest genialna. Ale Magia Wskrzesza jest odjechana w kosmos! Nie „polecam” Wam przeczytania jej, ja intensywnie Was namawiam, głosem nieznoszącym sprzeciwu, byście pozwolili sobie na tę chwilę hardcore’u w najlepszym urban fantasy wydaniu. Nie lubicie fantastyki? Nic nie szkodzi; pozwólcie sobie na tę chwilę hardcore’u w najlepszym przygodowym wydaniu. Problem z przygodówką? Nic nie szkodzi; pozwólcie sobie na tę chwilę hardcore’u w najlepszym romansowym wydaniu i mogę tak w nieskończoność… Bo jestem święcie przekonana, że jeśli nie sama opowieść (choć wierzyć mi się nie chce), to styl Ilony Andrews was porwie i to tak bardzo, że nie będziecie chcieli wracać!
CzaCzytać, bo WYMIATA!!!!!!!!