Marta Kisiel „Płacz”
Pozamykani w domach z najbliższymi uczymy się ich na nowo i nie zawsze jest tak kolorowo jak byśmy chcieli. Gdy spada na rodzinę coś ciężkiego, jakaś prawda, ból, czy skrywana tajemnica, to czasem się ta rodzina musi na trochę od siebie odsunąć, rozjechać gdzieś po świecie, by potem, za jakiś czas, chcieć do siebie powrócić i to w tym najważniejszym momencie…
W najnowszej powieści Marty Kisiel, właśnie podczas takiego rozstania, dopadamy panny Stern, a zaraz za nimi zjawiają się byłe Mojry, Karolek, Gerd, jęki i trzaski… i się zaczyna.
Początek troszkę leniwy, ale po chwili akcja rusza z kopyta. Jest tajemnica, są narady, poszukiwania, odkrycia i bywa często zabawnie, bo jak Matylda coś powie, to pierwsza pojawia się myśl, że chyba należy się obrazić, by potem oświeciła nas jednak myśl numer dwa; uśmiechnij się i pędź dalej Dżusi daje nieustająco czadu i nie można jej nie lubić.
Ach, no i jest jeszcze Czas, w którym to można nie tylko zatonąć, ale też się zagubić i to wcale nie na krótki moment. Muszę się Wam przyznać, że uwielbiam ten motyw- pozbawiony cukierkowatości, taki przemyślany i baśniowy; w stary, dobry i straszny sposób, jak siostra Kopciuszka, ale nie ta tylko z paskudnym charakterem, ale przede wszystkim, z obciętą piętą 😉
Autorka fajnie żongluje gatunkami, bo jest i odrobina kryminału i przyjemny powiew fantastyki z odrobiną horroru.
Samego miasta nie ma już tak dużo, bo tym razem mkniemy w kierunku Gór Sowich i dowiadujemy się co nieco o ich historii. To jedna z tych powieści, po których skończeniu (jeśli nie w trakcie) zaczyna się szukać różnych miejsc i zdarzeń, by dowiedzieć się o nich jak najwięcej i sprawdzić co było fikcją, a co prawdą.
Dialogi jak zawsze cudne, poczynając od pokrzykiwań co poniektórych a kończąc na łacińskich sentencjach.
Fabuła kupy się trzyma, ładnie i spójnie mknie do przodu. A finał? Cykl Wrocławski kończy się Płaczem i jest to taki płacz, który najbardziej lubimy u Autorki; smutno- nostalgiczny, przełożony śmiechowym dodatkiem
Ech, tak to już jest, że jak człowiek znajdzie na książkowych kartach to co mu się tam kiedyś przydarzyło, albo co darzy mu się cały czas, albo tylko czasem mu się darzy ( 😛 ); to czyta się lepiej i jakoś tak na serduchu przyjemniej… Mnie tak przy Płaczu pacnęło przy rozmowie o naleśnikach i pierdzioszkach i było to uczucie jedyny w swoim rodzaju. Mam nadzieje, że i Wam uda się znaleźć w tej serii jakiś siebie fragment, pożegnanie, czy przyjaciela dobrego…
Skoro okładka tak wciąga, to pomyślcie co może być w środku!
CzaCzytać! CzaZatonąć!